Od wczoraj oswajamy się z chińską rzeczywistością. Jesteśmy w Chengdu, mieszkamy w Sim’s Cozy Garden Hostel prowadzonym przez małżeństwo Sima i Maki. On jest z Singapuru, ona z Japonii. Oboje są podróżnikami i mają ponad 20-letnie doświadczenie w podróżowaniu z plecakiem po świecie. Warunki bardzo przyjemne, miła obsługa i atmosfera jak w domu. Darmowy net to też duży plus, a gdyby błyskawica błyskała jakieś 100 miliardów razy wolniej to można by powiedzieć, że Internet działa tu z prędkością błyskawicy ;). Hostel ma przepiękny ogród ze zwierzątkami – kotami, królikami, świnkami i karpiami (ale nie są przeznaczone do jedzenia;).

Wczoraj (4.10) pierwszym naszym questem było zdobycie Golden Panda Card, dzięki której turysta ma darmowe wstępy do większości atrakcji w Chengdu. Karta kosztuje 1 yuana, czyli jakieś 42 grosze. Trochę drogo, ale skusiliśmy się ;).

Po karty musieliśmy pojechać do HongQi Chain Store kilka przecznic dalej od naszego hostelu. Na mapie wyglądało to na bardzo łatwą trasę, w rzeczywistości okazało się trochę inaczej, a miliony chińczyków na ulicy i chodnikach nie ułatwiały zadania. W autobusie i na ulicy się na nas strasznie gapili, jakbyśmy byli przybyszami z obcej planety (powoli zaczynamy się do tego przyzwyczajać).

Po wyjściu z autobusu trafiliśmy na uliczny targ, gdzie można było kupić wszystko i skorzystać z różnych usług, np. z tatuowania. Długo się wahaliśmy, ale stwierdziliśmy, że „inną razą”. Kilka osób jednak stwierdziło, że „tą razą” i dali się wytatuować bezpośrednio na chodniku. Nie zapomnimy miny jednej Chinki, która darła się jakby ją ktoś ze skóry obdzierał.

Po jakichś 20 minutach chodzenia tam i z powrotem z pomocą przyszła nam młoda Chinka, która pokazała drogę do sklepu. Karty zdobyte! 😀

Potem pojechaliśmy do świątyni WenShu, jest to największa buddyjska świątynia w Chengdu. Jest to duży kompleks budynków połączony parkiem z uliczkami i stawami, w których pływały sobie setki żółwi. W czasie kiedy tam byliśmy, w świątyni odprawiane były modlitwy buddyjskie, co zrobiło na nas duże wrażenie.

Tuż obok świątyni są małe wąskie uliczki ze straganami, gdzie uraczyliśmy się słodkimi fruwającymi kulkami oraz mięskiem na patyku (shaokao), z dużą ilością ostrego pieprzu syczuańskiego :). Chengdu słynie z najprzeróżniejszych przekąsek (xiao chi). Są to np. pierożki, makarony, tofu, i wszystko co można nadziać na patyk.

Po południu pojechaliśmy do Wangjianglou, bambusowego parku położonego nad rzeką, gdzie miejscowi przychodzą popijać herbatkę i grać w karty, mahjongga i go. Usiedliśmy sobie przy stoliku i zamówiliśmy herbatę, co nie było aż takie łatwe. Mimo, że była to herbaciarnia i podawali tylko herbatę, kelner nie mógł nas zrozumieć, że chcemy zamówić herbatę :). Herbatkę podają tam (i pewnie w wielu innych miejscach podobnie) w małych filiżankach i do tego 1,5l termos z wrzątkiem do robienia dolewek :).

Stamtąd pojechaliśmy do resturacji w stylu hot pot. Cała zabawa polega na tym, że na środku stołu jest palnik gazowy, na którym kładzie się garnek z gotującą się ostrą zupą, w której macza się zamówione specjały. W zamówieniu pomagał nam kelner, który przywitał nas słowami „Hello, may I help you?” po czym okazało się, że to było jedyne zdanie jakie znał po angielsku. Na szczęście było jeszcze kilku innych kelnerów i kelnerek, oraz nasze rozmówki polsko-chińskie. Ostatecznie zamówiliśmy podwójny kociołek – ostro-łagodny + kapustę, wołowinę, baraninę, jajka, tofu i jakieś chińskie grzybki. Jedzonko było bardzo dobre, choć wersja ostra wyciskała myszce łzy z oczu.