Przez dwa ostatnie dni kontynuowaliśmy zwiedzanie stolicy Chin. Na pierwszy rzut poszło Zakazane Miasto. Skoro świt, czyli ok. 10:00 wyszliśmy z hostelu i biegusiem udaliśmy się do kasy biletowej. Ucieszyliśmy się, że jest mało ludzi w kolejce, bo wszędzie ostrzegali, że są tam potężne tłumy. Radość nie trwała długo – po przekroczeniu bramy okazało się, że wszyscy są już w środku :D.

Wynajęliśmy sobie automatycznego przewodnika, czyli coś na kształt walkmana ze słuchawką – mieliśmy kontakt z bazą ;). Pobyt wśród komnat cesarskich umilała nam chińska lektorka mówiąca po polsku z mandaryńskim akcentem :). Pałac jest ogromny, zbudowany symetrycznie, a mieszkali w nim kolejni cesarze dynastii Ming i Qing, cesarzowe, cesarzowe wdowy i konkubiny (jeśli kogoś z czytających tego bloga pominęliśmy to bardzo przepraszamy 😉 ).

W pałacu spotkaliśmy grupkę Brazylijczyków, którzy założyli fanclub maczka. Wcześniej spotkaliśmy ich w Szanghaju i bardzo chcieli zrobić sobie z maczkiem zdjęcie. Tym razem była powtórka z rozrywki. Jak tylko nas zauważyli to zaczęli krzyczeć „Amigo! Amigo!” i była oczywiście kolejna sesja z maczkiem. Nie wykluczone, że jeszcze ich spotkamy ;). To nie był jedyny przypadek zdjęć z naszym udziałem. Nasz blog chyba jest tutaj bardzo popularny i nie jest blokowany przez chińskie władze, bo prawie codziennie jacyś Chińczycy robią sobie z nami zdjęcie. Jesteśmy również ostrzeliwani przez chińskich paparazzi, którzy z nienacka (lub tzw. przyczajki) robią nam zdjęcia lub filmują. Ach ta sława… 😉

Tego samego dnia zwiedziliśmy też świątynię Nieba, ale dużo bardziej podobało nam się w restauracji Quanjude Roast Duck Restaurant, gdzie serwowano kaczkę po pekińsku. Restauracja była kilkupiętrowa – my wylądowaliśmy na 4. piętrze. Wystrój w środku był jak z serialu „Dynastia” – kryształowe żyrandole, pozłacane ściany, piękne haftowane obrusy i… kucharze w maskach przeciwwirusowych ;). Zamówiliśmy pół kaczki + gadżety, czyli naleśniczki, ogóreczki, cebulkę, czosneczek, cukier, sos i musztardę o konsystencji rosołu. Po jakichś 20 minutach czekania dosłownie wjechała kaczka :D. Przy naszym stoliku kucharz przy użyciu tasaka podzielił ją na małe kawałki. Dostaliśmy talerz mięska + pół kaczej głowy wraz z mózgiem. Kelner zaprezentował sposób jedzenia – kawałek mięsa macza się w sosie i układa na naleśniku wraz z dodatkami. Po czym naleśnik zawija się i wędruje on prosto do ust w przypadku myszki. W przypadku maczka maczany był w piekielnie ostrej musztardzie :). Zanim jednak trafiliśmy na pyszną kaczkę, postanowiliśmy udać się do restauracji polecanej przez Lonely Planet – Bianyifang Kaoyadian. Pokazaliśmy taksówkarzowi na mapie gdzie chcemy jechać, coś tam pomamrotał po chińsku i podwiózł nas pod samą restaurację. Ku naszemu rozczarowaniu restauracji już nie było. Ba – nie było połowy budynku, w którym kiedyś się znajdowała :(. No cóż…

Następnego dnia, czyli w czwartek, z samego rana wybraliśmy się na Wielki Mur. Jest kilka miejsc w okolicy Pekinu, gdzie można zwiedzać mur. My wybraliśmy najbliższe i najbardziej zatłoczone miejsce – Badaling, które okazało się nie być aż tak zatłoczone jak się spodziewaliśmy. Wystarczyło wdrapać się trochę wyżej i dalej niż inni, by móc ponapawać się w spokoju tym jednym z siedmiu cudów świata (oczywiście zaraz po Mazurach, Chybotku i wodospadzie Kamieńczyk 😉 ). Do Badaling dojechaliśmy miejskim autobusem 919 za 12 yuanów i jest to jedna z najtańszych opcji dostania się na mur. Tym samym nie opłaca się płacić 240 yuanów za wycieczkę, które organizują wszystkie hostele i biura turystyczne. I tutaj trzeba uważać, bo na drodze od stacji metra do przystanku jest biuro sprzedające takie wycieczki, i oczywiście masa naganiaczy, którzy po spytaniu gdzie jest przystanek 919 kiwali przecząco głową i pokazywali palcem na to właśnie biuro. Podróż trwa dokładnie godzinę (Lonely Planet twierdzi, że 90 minut).

Na miejscu trzeba uważać i nie kupować wody, którą sprzedają „tubylcy”. Jest to zwyczajna, podstępnie zabutelkowana kranówa, za którą wołają sobie czasami nawet po 10 yuanów (za butelkę 0,5l). Wiedzieliśmy o tym wcześniej i zaopatrzyliśmy się w mieście :).

Na mur wjechaliśmy kolejką, która wyglądała jak karuzela dla dzieci, a resztę przeszliśmy na piechotę. I tutaj daliśmy się trochę naciąć, bo kupiliśmy nieświadomie bilet na „karuzelę” w obie strony, co okazało się bez sensu, bo ta kolejka jeździła tylko w jednym miejscu i trzeba by było się wracać dość spory kawałek po, momentami, bardzo stromych schodach.