Ostatni dzień przed wyjazdem rano pojechałem na bazar do Kastel Stari. Bazar tydzień wcześniej pokazała mi Sandra, nasza gospodyni. Kupiłem świeże figi, pomidory i ogórki, nektarynki, brzoskwinie i szynkę prsut (chorwacki odpowiednik prosciutto – przepyszna!). Jeśli chodzi o bazar to najbardziej podobało mi się to, że ludzie sprzedawali tam swoje własne plony. Każdy miał po kilka różnych sezonowych warzyw i owoców a nie tak jak u nas wszystko z giełdy i w większości ze specjalnych upraw albo z importu. Nie było tam bananów ani żadnych innych warzyw/owoców, które tam nie rosną. Wszystkie były wypasione, jak na sterydach. Cebule czerwone 3-4 razy większe niż w Polsce, ogórki gruntowe większe od naszych szklarniowych, brzoskwinie super soczyste i inne od tych sklepowych. Słowem – raj dla podniebienia 🙂

Ponieważ pogoda do południa nie rozpieszczała (czyt. była burza i lało), dopiero wczesnym popołudniem wylegliśmy z naszego lokum. Oczywiście siedząc w pokoju nie marnowaliśmy czasu i zaczęliśmy już wstępne pakowanie przed podróżą :). Gdy się rozpogodziło pojechaliśmy do Solina żeby zobaczyć ruiny starorzymskiego amfiteatru… i przy okazji odnaleźć schowaną tam skrytkę :). Skrytka została namierzona bardzo szybko, potem przeszliśmy się z Tomkiem po ruinach. To był dla niego raj wspinaczkowo-skokowy, a ja musiałem mieć oczy dookoła głowy bo dla mnie to wyglądało jak idealne miejsce do wakacyjnego upadku i skręcenia karku ;).

Nazajutrz rano zapakowaliśmy auto i poszliśmy się pożegnać z Sandrą i jej dziećmi (Vito, Bartolem i Filomeną). Sandra zaprosiła nas do siebie na szybką kawkę a Tomek miał okazję chwilę pobawić się z chłopcami. Około 9:30 ruszyliśmy w kierunku Bośni. Do granicy jechaliśmy świeżo wybudowaną autostradą, której nie było ani w GPSie ani na mapie. Na granicy o dziwo nikt nie sprawdzał nam paszportów ani zielonej karty, tylko machali ręką żebyśmy jechali dalej :D. Rozczarowało nas trochę to, że po stronie bośniackiej autostrada nie była skończona więc musieliśmy dalej jechać lokalnymi drogami.

Droga przebiegła spokojnie, prędkość 60-80 km/h pozwalała nam cieszyć się niesamowitymi widokami. Góry w Bośni są przepiękne! Po ok. 2,5 godziny dotarliśmy do naszego pierwszego przystanku – Mostaru. Cudownie bajkowe miasto z niesamowitym mostem nad rzeką Neretwą. Przeszliśmy się kawałek po starym mieście oglądając po drodze liczne stragany z dywanami, chustami czy zabawkami zrobionymi z łusek po nabojach (pewnie trochę im tego zostało po wojnie) :). Po przejściu przez most poszliśmy w stronę meczetu Koski Mehmet Pasha i weszliśmy z Tomkiem na minaret żeby mieć najlepszy widok na most i okolicę. Co ciekawe wchodząc do meczetu nie trzeba było zdejmować butów (!). Potem postanowiliśmy znaleźć skrytkę przy innym meczecie ale nam się nie udało. Znaleźliśmy miejsce gdzie powinna być ukryta ale niczego tam nie było. Być może ktoś przypadkowy ją tam znalazł i zabrał. Nie wiem.

W drodze powrotnej do samochodu zupełnie przypadkiem zagajeni na ulicy trafiliśmy do restauracji z pysznym domowym jedzeniem. Niestety nie pamiętam jak się nazywała ale była tania i dobra :D.

Teraz jesteśmy już w Sarajewie w hotelu Telal. Właśnie przez okno dobiega śpiew muezina z pobliskiego meczetu nawołujący do wieczornej modlitwy. A my idziemy spać. Dobranoc!