W tak zwanym międzyczasie udało mi się wyskoczyć na kilka dni do Dublina. Tym razem towarzystwa dotrzymała mi Ola. Przeżyłyśmy brawurowy lot okraszony piskami współpasażerów (przy podchodzeniu do lądowania czułyśmy się jak na roller-coasterze). Irlandia przywitała nas deszczem (a jakże) oraz porywistym wiatrem. Ale taki był tylko pierwszy dzień. Kolejne były już wypełnione słońcem. To już mój trzeci pobyt w Dublinie w listopadzie i za każdym razem panowała tam prawdziwa polska złota jesień 🙂 Ale Dublin polecam nie tylko jesienią 🙂 Byłam tam już sześć razy a jeszcze wszystkiego nie widziałam, choć na przykład plażę w Bray nawiedziłam chyba ze cztery razy 🙂 Może przy okazji pokuszę się o mój mocno subiektywny opis Irlandii, ale tym razem główną atrakcją był dwumiesięczny Jaś. Razem z Jasiem zwiedziłyśmy Merrion Square – śliczny skwerek z jeszcze piękniejszą rzeźbą przedstawiającą Oskara Wilde’a, przechadzałyśmy się też wśród skrzeków mew po parku Saint Stephens Green. Wiecie ile razy można go obejść dookoła w ciągu półtorej godziny? My wiemy 🙂 Nie wiemy natomiast czy Morze Irlandzkie produkuje podobną ilość jodu co Morze Bałtyckie, ale na wszelki wypadek przeszłyśmy się po promenadzie w pobliskim miasteczku Dún Laoghaire. Prozdrowotny spacer zakończyliśmy w pubie, gdzie kto mógł uraczył się pintą wyśmienitego trunku. Jako iż mój mój brzuch był już dość pokaźnych rozmiarów (chyba za dużo piwa wypiłam w ostatnich latach w irlandzkich pubach :)) więc tym razem Guinnessa tylko powąchałam 🙂 I jednak lepiej jest go pić:) Zwłaszcza z sokiem z czarnej porzeczki! Pozostałą część pobytu spędziłyśmy jako wolontariuszki programu poprawiającego bezpieczeństwo dzielnicy Sandymount „Neighbourhood Active Watch” czyli popijając herbatkę przy kuchennym oknie 🙂