Nazwa Halloween pochodzi od All Hallow’s Evening, czyli Wigilia Wszystkich Świętych. Jest to święto wywodzące się z celtyckiego obrządku Samhain. W dzień ten ponad 2000 lat temu żegnano lato i witano zimę oraz obchodzono święto zmarłych. Jest to podobne święto do starosłowiańskich Dziadów, które obchodzone były tej samej nocy.

Dawniej wierzono, że tego dnia zaciera się granica między światem żywych i światem zmarłych. Zarówno dobre jak i złe duchy tego dnia mogły łatwo przedostawać się do świata żywych. Duchy przodków były czczone i zapraszane do mieszkań i domów, z kolei duchy złe były odstraszane. Stąd pozostała tradycja strojenia mieszkań upiornymi „gadżetami” tak żeby przegonić wrogie duchy, i tradycja przebierania się aby złe duchy nie mogły nas rozpoznać ani nam zaszkodzić.

Akurat się złożyło, że listopadowy długi weekend postanowiliśmy spędzić w Dublinie odwiedzając Iwonkę, Piotrka i Jasia. W Irlandii Halloween jest świętem narodowym, więc spodziewaliśmy się wielu atrakcji i niezapomnianych wrażeń.

Wrażenia na pewno będą niezapomniane ale atrakcje okazały się jednak trochę inne niż zakładaliśmy… (sytuację mniej więcej obrazuje poniższy filmik)

YouTube Preview Image

Pierwszy dzień spędziliśmy na mini zakupach w Penny’s, spacerze po Phoenix Park i wieczornym sushi w restauracji Yamamori. Nikt nie spodziewał się, że na drugi dzień złapie nas tzw. grypa żołądkowa. Zaczęło się w nocy od Tomka, który nagle zaczął bardzo mocno wymiotować. Później zaatakowało mnie – spędziłem półtora dnia w łóżku z gorączką, a w przerwach dla „relaksu” biegałem do łazienki ;). Myszka nie miała rewolucji żołądkowo-jelitowych ale też złapała ją gorączka i osłabienie…

Kluczem programu oczywiście miało być Halloween. Oglądanie przystrojonych domów, parada upiorów, i inne. Skończyło się na tym, że wieczorem gdy dzieciaki zaczynały chodzić po domach i straszyć przeszliśmy się po okolicy pooglądać dekoracje. Przyznam, że nie powaliły mnie. Większość domów nie była w ogóle przystrojona, a pozostałe przystrojono bardzo skromnie. Może to efekt irlandzkiego kryzysu? 😉 Po drodze widzieliśmy gromady poprzebieranych dzieciaków, które chodziły od domu do domu wołając „trick or treat” i zgarniając masę cukierków. Dziwne, że nas nikt nie uraczył cukierkami, bo wyglądaliśmy jak zombiaki – wymęczeni, obolali i z gorączką ;). Liczyliśmy też po cichu na to, że dzieciaki przyjdą do nas. Czekaliśmy uzbrojeni w paczkę Michałków. (Nie)stety nikt nie przyszedł, a Michałki oczywiście się nie zmarnowały ;).

Na szczęście po 3 dniach wszelkie objawy ustąpiły i mogliśmy aż jeden dzień poświęcić na zwiedzanie okolicy – zobaczyliśmy fabrykę Guinnessa i katedrę Christ Church. Fabryka bardzo nam się podobała. Można było zobaczyć proces produkcji piwa Guinness, degustować i w cenie biletu wypić perfekcyjny kufel piwka – do wyboru albo nalany przez barmana w barze na samej górze, albo przez siebie po krótkim instruktażu co i jak. Wybrałem drugą opcję i dostałem certyfikat nalewacza Guinnessa :D. Tomkowi chyba też się podobało, bo całe muzeum zwiedził „na jawie”, dopiero jak wyszliśmy uciął sobie drzemkę.

W Christ Church chcieliśmy przede wszystkim zobaczyć kawiarnię zrobioną w krypcie. Niestety okazało się, że całość zajęła jakaś wycieczka szkolna i był taki ścisk, że szybko się stamtąd ewakuowaliśmy.