Co prawda nie ja i nie łóżko, ale po kolei… 😉
W piątek późnym popołudniem wystartowaliśmy z Wrocławia. Kierunek Kaštel Kambelovac znajdujący się w połowie drogi między Trogirem a Splitem (Chorwacja) 🙂 Ponieważ mamy dwóch bardzo małych podróżników, tzn. jednego małego a drugiego jeszcze mniejszego, postanowiliśmy drogę rozbić na kilka części, tak żeby dziennie nie jechać więcej niż 400-450km.
Wymyśliliśmy trasę przez Czechy, częściowo Słowację i Węgry.
Pierwszy przystanek – Hustopeče, miasteczko niedaleko Brna. Dojechaliśmy tam późno w nocy, bo trochę po 23:00. GPS (Navigon) całą drogę prowadził nas bezbłędnie i ostatecznie kazał wysiadać na jakimś totalnym ciemnym zadupiu, gdzie był tylko wielki ogrodzony parking dla tirów. Lekko zwątpiłem i poszedłem zapytać zaspanego ciecia gdzie jestem i dokąd mam zmierzać. Jego wskazówki okazały się bardzo pomocne i za parę minut byliśmy na miejscu.
Na drugi dzień z rana opuściliśmy naszą noclegownię i pełni nadziei postanowiliśmy zrobić mały geocaching w Czechach. Niestety po kilkunastu minutach szukania nie udało się niczego znaleźć więc ruszyliśmy dalej w kierunku Słowacji i Węgier.
Po przekroczeniu granicy z Węgrami zatrzymaliśmy się przy autostradzie żeby coś zjeść (Mol M1). Po obiadku odpaliłem apkę w telefonie i WOW – okazało się, że 100m dalej jest ukryta skrytka. Myszka została z maluchami w pobliżu restauracji, gdzie Tomek bawił się w drewnianym domku a ja ruszyłem podjąć kesza.
Gdy już byłem prawie u celu nagle podbiegł do mnie cygan krzycząc „Hello my friend!” i próbował mi wcisnąć podróbę Samsunga Galaxy S5. Ciężko było go odgonić bo już mnie za rękę ciągnął ale w końcu dał sobie spokój. Parę metrów dalej zacząłem szukać skrytki. Obskoczyłem wszystkie drzewa w punkcie zero, zaglądałem we wszelkie możliwe zakamarki skupiając na sobie uwagę cyganów i nie tylko, i niestety nie udało mi się niczego znaleźć. Być może obie skrytki, i ta w Czechach i ta na Węgrzech, już nie istnieją, bo ktoś przypadkowy celowo lub nie zniszczył je lub zabrał. Trudno, będziemy szukać innych…
Niedaleko Gyoru zjechaliśmy z autostrady i bocznymi drogami dotarliśmy do Keszthely. Ponieważ nie było jeszcze aż tak późno poszliśmy pomoczyć się trochę w Balatonie, a potem na zupę gulaszową i balatoński specjał – zupę rybną z suma. Palce lizać 🙂 Polecamy restaurację Halászcsárda niedaleko plaży Helikon. Przystępne ceny i duuuże porcje 🙂 W Keszthely zatrzymaliśmy się w Melinda Villa, 100m od plaży, fajna miejscówka. Właściciel najpierw do nas mówił po węgiersku, jak zobaczył, że nic nie kumamy to zapytał czy znamy niemiecki. Gdy mu powiedziałem jedyne zdanie jakie po niemiecku umiem, czyli, że „ein bischen” to zapytał skąd jesteśmy. „Z Polski? To będę mówił do was po chorwacku a wy mnie będziecie rozumieć!”. No i miał częściowo rację, bo co 10-te słowo rozumiałem 😉 Ale wszystko pokazał i było git.
Rano skoro świt opuściliśmy Keszthely żeby po 5 godzinach jazdy znaleźć się w Narodowym Parku Jezior Plitvickich. Przed przyjazdem sporo czytaliśmy o jeziorach pod kątem tego czy da się tam poruszać wózkiem dziecięcym. Zdania były podzielone. Jedni pisali, że jest super i łatwo, ale większość odradzała twierdząc, że trasy nie są przystosowane i że nic nie zobaczymy i tylko się umęczymy. A ktoś napisał, że był tam z trzylatkiem i nie zrobił ani jednego zdjęcia bo tego trzylatka trzeba było ciągle trzymać za ręce. Czyli w naszym przypadku byłoby kombo 😉 Przyznam szczerze, że trochę nas to zniechęciło i zaniepokoiło. Ale ponieważ kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, postanowiliśmy wypróbować to na naszej (i naszych dzieci) skórze. No i… wcale nie było aż tak źle. Rzekłbym, że chodzenie po tym parku nie było jakimś mega wyzwaniem ani też nie było super uciążliwe dla wózka dziecięcego. Było parę schodków ale większość trasy idzie się po równym terenie. Trzeba tylko wybrać dobrą trasę. My wybraliśmy trasę F (4 godzinną), ale w odwrotnym kierunku. I to był strzał w dziesiątkę. Na teren jezior trzeba wjechać wjazdem nr 2. Trasa zaczyna się w punkcie St2, skąd jedzie się kolejką do St1. Tam zaczyna się pieszą wędrówkę wokół jezior dolnych, po drodze mijając jaskinię (my do niej nie schodziliśmy bo było stromo), duży wodospad i kilka(naście) małych. Trasa piesza kończy się w punkcie P3, skąd płynie się stateczkiem do P2 a stamtąd z powrotem do P1. Na koniec czeka nas ok. 200 schodów w górę – tutaj Szymka przenieśliśmy do nosidełka . Ja wziąłem Szymka a myszka wózek i wdrapaliśmy się bez problemu na górę. Nie widzieliśmy jezior górnych, bo tam już niestety z wózkiem może być ciężko, ale trasa F dała radę. Widoki były niesamowite 🙂
Z parku pojechaliśmy do Rakovicy gdzie mamy nocleg, a rano ruszamy już w kierunku morza.
Wracając do tematu posta… Gdy dotarliśmy do Rakovicy myszka poszła z dzieciakami do pokoju a ja wnosiłem jakieś rzeczy z samochodu. Szymek był głodny więc myszka zaczęła go karmić. Tomek bawił się samochodzikami. Wracam do pokoju po ~5 minutach. Tomek stoi bez majtek i mówi mi – była kupa i pokazuje palcem na dywan. Patrzę a tam leżą jego majtki z… kupą 😀 Myślę sobie, no to nieźle… Zabrałem je z podłogi i poszliśmy się umyć. Wracamy, szybki look na dywan. Jest OK, nic się nie pobrudziło. Za chwilę jednak okazało się, że nie do końca było OK bo nie zauważyłem drugiego końca dywanu 😀 Nie będę pisał co tam było ale jakbyście mieli jakiś dywan do wyprania (ręcznego) to mam już w tym wprawę 😉
Jedna odpowiedź na Zasłałem łóżko i nie ma spławy
Ewelina napisał:
Piekne miejsce te jeziorka!!! Zazdroszcze Wam odwiedzenia takiego miejsca:) i mysle ze po tym wyjezdzie z powodzeniem mozecie napisac przewodnik pt.”W podrozy z dziecmi”:) i w rozdziale Porady praktyczne dasz Maczek swoje wskazowki co do sposobow zmywania kupy z dywanu bez uzycia specjalistycznych detergentow:D